Mieszkam, jak się okazało w tym roku, w bardzo bogatej dzielnicy Warszawy. Od początków grudnia 2015 r. szkołę rejonową oplakatowano ogłoszeniami o najwspanialszych feriach na świecie. Najwcześniej rozplakatował się miejscowy TKKF, zaraz po nim poszła miejscowa parafia rzymsko-katolicka, ostatni na tablicy ogłoszeń zameldowali się harcerze.
Na plakatach i ulotkach miło przeczytać, że są osoby, które zadbają o rejonowe dzieci lepiej niż rodzice. Entuzjazm zapisu (bądź pozbycia się kłopotu w czasie zamknięcia szkoły) psuła tylko cena, która kształtowała się nie mniej niż 100 zł dziennie. Szczegółowo wygląda to tak:
- TKKF bierze 1700 zł za 10 dni, ale w cenie są opłaty za wyciągi;
- księża biorą tylko 800 zł, ale za 7 dni „z możliwością jeżdżenia nauki jazdy na nartach” (znam księży jako organizatorów dyskotek co drugi dzień/wieczór);
- harcerze wycenili opiekę „najtaniej”, bo na 600 zł 8 dni, ale po górskie powietrze jadą pod Toruń.
Nie mam nic przeciwko wyjazdom dzieci na ferie zimowe, ale organizatorzy odcinają już kupony od programu 500+. Normalnych rodziców nie stać na wywalenie takich sum na wypoczynek własny, a co dopiero jednego dziecka. „Pracownicy” wszystkich wspomnianych organizacji mają gęby pełne frazesów o czynnym wypoczynku i na swoją działalność biorą dotacje państwowe. Jednak ceny kształtują się, jak za first minute w Hiszpanii. Przedsiębiorczy organizatorzy innych mogą czarować, ale ja wiem od znajomych, że nocleg z wyżywieniem „u baby” pod Zakopanem kosztuje w sezonie- uwaga, uwaga- 50 zł z wyżywieniem- dorosłego!
Dzieci nie jedzą więcej niż dorosły, nawet jeśli gotuje gaździna. Chyba, że liczba jadących „na krzywy ryj” przekroczy wszelkie granice przyzwoitości.
Policja niedawno prowadziła akcję uświadamiającą emerytów o oszustach robiących „na wnuczka”, potem robiących „na policjanta”, a „na ferie”?